czwartek, 3 lipca 2014

Smakowite Kąski #21

"To trop dotychczas niespotykany na drogach i ścieżkach tej części świata. Nie zostawia go żaden ssak, żaden ptak ani pojazd. Wygląda dziwnie jak gruby krótki piszczel albo litera T na szerokiej podstawie. Nowy wzór kostki brukowej. Układają go od kilku lat wszędzie gdzie powstają domy, place i chodniki. Nie wiadomo jeszcze dokładnie jaki wpływ będzie mieć na przemieszczanie się, wędrowanie i wspomnienia z podróży. Na reportaż podróżniczy albo w ogóle na literaturę drogi. Na całym świecie wzór jest taki sam, więc jeśli w Berlinie spuścisz głowę, to jesteś jak u siebie. Nie można w tym wydeptać sobie ścieżki. Zostawić śladu. Nie wyrośnie na tym cykoria podróżnik czy inne szlachetne gatunki przydrożne. Takim chodnikiem, z kostki, chodzimy do szkoły.

Najpierw idziemy sto kroków na południe, wzdłuż szpaleru tuj, czy żywotników. Nigdy nie mamy czasu sprawdzić, czy to Thuja occidentalis, żywotnik zachodni, czy też Thuja orientalis, żywotnik wschodni, a to może mieć przecież zasadnicze znaczenie dla czyjeś tożsamości [...]

Nie możemy też obojętnie przejść obok starego domu, gdzie w ogrodzie rosną dwa świerki, dąb, jesion i kasztan. Zza budynku wygląda stary cis. W królestwie kostki brukowej, plastikowych tuj i cyprysów Dom z Dębem wygląda jak estetyczna oaza, ratunek dla oczu. Jego mieszkańcy nie są też wyznawcami kultu trawnika i czemuś wolą żwir od kostki [...]"
Michał Książek, Droga do szkoły, [w:] Kontynenty 2(9)/2014, Agora

wtorek, 10 czerwca 2014

Smakowite Kąski #20

"Wszystko zaczęło się w Lipsku siedem albo osiem lat temu w marcu. Wysiadłem z pociągu przed północą i nikt na mnie nie czekał, chociaż powinien. Ktoś z Polski. Przyjechałem z Krakowa, miałem dwadzieścia marek i żadnego adresu, żadnego telefonu. Mimo późnej pory na dworcu pracowały wielkie maszyny, trwała rozbudowa albo remont, koparki, spychacze, kafary, coś takiego. Nikt na mnie nie czekał i stąd zapewne wzięła się moja niemiecka samotność. Spacerowałem do świtu. Oglądałem Lipsk. Wracałem na dworzec i znowu oglądałem [...]

Chciałem wracać. Wsiąść bez biletu i nie dać się wyrzucić. Do Polski coś odjeżdżało koło południa. Miałem jeszcze kilka marek, mogłem wypić kawę i zjeść jeszcze jedno ciastko, ale gdzieś koło ósmej przyjechał pociąg z Polski. Wysiadło z niego dziesięciu pisarzy i przyszli po nich, ci którzy nie przyszli po mnie. Znaczy się ci z Instytutu Polskiego w Lipsku. Jakiś kretyn pomylił się i wysłał mi złe bilety. Poszedłem z nimi, żeby się ogrzać i najeść. To były targi książki. Dziewięćdziesiąty szósty, albo siódmy, a może i ósmy. Odbywały się jeszcze w starym miejscu, gdzieś niedaleko rynku.

Chciałem się trochę przespać, ale ci, którzy przyjechali, pisarze, chcieli pić wódkę. Byłem najmłodszy i nie miałem śmiałości odmówić. Nie lubię pić wódki rano z innymi ludźmi, zwłaszcza z pisarzami. Rano lubię pić sam. Zupełnie sam.
Hotel stał na jakimś zadupiu. Wozili nas. Ale mało zapamiętałem. Trochę tylko sam koniec. Wielkie przyjęcie w labiryncie piwnic gdzieś blisko rynku[...] I w jednej z nich, przy długim opustoszałym stole zobaczyłem Henryka Grynberga. Coś jadł. Coś podnosił do ust na widelcu. Powoli i z namysłem. Siedział na końcu stołu pod samą ścianą. Stół miał ze cztery metry długości. Wokół leżało jedzenie. Był absolutnie sam. Wokół kłębiło się lipskie Enerde, a on powoli podnosił coś na widelcu i w głębi tej ceglanej niszy połyskiwały jego okulary. Niemcy wymordowali mu rodzinę. Cudem ocalała matka ocaliła jego. W czasie niemieckiej okupacji Polacy zamordowali mu ojca. Siedział w środku tego teutońsko-enerdowskiego karnawału i patrzył. Patrzył żeby zapamiętać i zabrać ten obraz ze sobą nieważne dokąd się wybierze. 

To był mój niemiecki początek. Samotność, Enerde, skini, pijaństwo, literatura i Holokaust. Do Niemiec nie można pojechać bezkarnie."

 Andrzej Stasiuk, Dojczland, Wydawnictwo Czarne, 2007

sobota, 26 kwietnia 2014

Smakowite Kąski #19

"Jeden, jedyny raz w mym życiu leżałem w biały dzień na trotuarze, a nade mną rozgrywał się spektakl nalotu dywanowego, i teraz przypominam sobie, jak to wyglądało. Usłyszawszy dudnienie silników, wybiegłem przed dom i zobaczyłem klucz bostonów (amerykańskie bombowce średniej klasy dostarczone do ZSRR w ramach pomocy wojskowej), nad którymi tańczyła ochrona myśliwców. Na wszystkie strony ulicą pryskali Niemcy i jeden z nich w mundurze oficera, mamrocząc coś pod nosem, przykleił się na płask do muru nade mną, bo ja już leżałem na plecach, rozpłaszczony jak żaba, i patrzyłem jak sunie na dół kupa srebrzących się w słońcu bomb. Po czym, po długich sekundach, bomby coraz większe skryły się jednak za obrysem gzymsu i po chwili zatrzęsła się ziemia, i już było po wszystkim. Jak ciekawy świata gówniarz poleciałem w kierunku zakrytego czarnym dymem i pyłem pola. Kilkanaście ton przypierdoliło w szczere pole, wyrywając ogromne leje, w których szybko pojawiła się gruntowa woda, ale jedynym efektem była przekrzywiona chałupa niejakiego Grzebienia oraz - jak się potem okazało - dwie zabite baby na polu, z których jedna niedorozwinięta, znana w całej okolicy."
List Zdzisława Beksińskiego do Piotra Dmochowskiego z dnia 16.04.2003, podaję za: Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy Portret Podwójny, wyd. Znak, 2014

wtorek, 22 kwietnia 2014

Przed Kamerą #5 - Andrzej Stasiuk

W nawiązaniu do wczorajszego wpisu - Andrzej Stasiuk, największy europejski stylista literacki ;)
O alkoholu, google earth, języku, religii, śmierci, i o tym czy życie ma sens.




Więcej na xiegarnia.pl

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Smakowite Kąski #18

"Ktoś czasami siedział na ławce i patrzył. Jak pięćdziesiąt lat temu, jak sto, jak zawsze. Ale od dawna nic się nie działo. Nie nadchodzili obcy, nie nadciągała pożoga ani mord. Mieli umrzeć w spokoju. Razem z zapadającymi się domami i razem ze wsią. Za domami, nad rzeką widziałem słupy graniczne wbite w mokradła. Ze wzgórza widać było białoruski kołchoz. Wszystko ścichłe, ale czujne, czy nie idą jakieś Bułak-Bałachowicze, czy Kowpak nie idzie, Einsatzgruppe B nie idzie, carscy nie idą, styczniowi, czy nie idzie ktokolwiek. Żeby jednak umrzeć w spokoju. Na tej ławce, z oczami skierowanymi w przeszłość"
Andrzej Stasiuk, Biszkek, w: Kontynenty nr 1/2014

czwartek, 13 marca 2014

Smakowite Kąski #17

"Wysłałem jednego chłopaka do komory gazowej w Huntsville. Jednego, jedynego. Sam go aresztowałem i świadczyłem w sądzie. Ze dwa, trzy razy pojechałem go odwiedzić. Trzy. Ostatni raz w dniu egzekucji. Nie musiałem jechać, ale pojechałem. Ochoty nie miałem, wiadomo. Zabił czternastoletnią dziewczynę i powiem szczerze nie paliłem się, żeby do niego jeździć, a co dopiero na egzekucję, ale pojechałem. W gazetach pisano, że to zbrodnia w afekcie, ale mi powiedział, że żadnego afektu nie było. Chodził z tą dziewczyną chociaż była bardzo młoda. On miał dziewiętnaście lat. No i powiedział mi jeszcze, że zamyślał zabić odkąd pamiętał. Powiedział, że gdyby go wypuścili, znów by to zrobił. I wie, że pójdzie do piekła. Jego własne słowa. Nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Naprawdę. Zaświtało mi wtedy, że nigdy nie widziałem takiego człowieka, i zacząłem się zastanawiać, czy to aby nie jakiś nowy wychów. Patrzyłem, jak go przypinają do krzesła i zamykają drzwi. Był może trochę niespokojny, ale nic więcej. Widzi mi się, że naprawdę wiedział, że za kwadrans będzie w piekle. Wierzę w to. Dużo nad tym myślałem. Nietrudno się z nim rozmawiało. Nazywał mnie szeryfem. Ja nie wiedziałem co mówić. No bo co powiedzieć człowiekowi, który się przyznaje, że nie ma duszy? Po co w ogóle mówić? Sporo o tym myślałem. A jednak ten chłopak to nic w porównaniu z tym, co czekało za horyzontem."
Cormac McCarthy, To nie jest kraj dla starych ludzi, Wydawnictwo Literackie, 2014, tłum. Robert Sudół.

piątek, 31 stycznia 2014

Sezon na Wiedźmina

Andrzej Sapkowski przywołał do życia - chciałem napisać "zza światów", ale przecież nie do końca wiadomo, czy to właśnie tam go na zakończenie sagi wysłał - swojego sztandarowego bohatera: wiedźmina Geralta z Rivii. I to przywołał, mimo tego, że się swego czasu zaklinał, iż z wiedźmińskimi opowieściami skończył raz na zawsze.

Biorąc do rąk Sezon Burz byłem pełen obaw: o to w jakiej kondycji literackiej jest mistrz Sapkowski; o to na ile to nagłe zmartwychwstanie wywołane zostało wewnętrzną potrzebą autora, a na ile sprzyjającą koniunkturą rynkową; i wreszcie, o to czy odnajdę w wiedźminie tego samego bohatera, którego przygody z rumieńcami na twarzy śledziłem strona po stronie ponad dwadzieścia pięć lat temu?

Na szczęście w wiedźmińskim uniwersum nic się nie zmieniło. Czarodziejki są wciąż piękne i wredne, szczególnie te rude. Stare baby są za to szpetne i stare, szczególnie te z wąsami. Czarodzieje są opętanymi żądzą władzy megalomanami, szczególnie ci z manią wielkości. Dialogi są zabawne i rubaszne, szczególnie te o kobietach.  Geralt wciąż zgrywa cynika, szczególnie wobec ludzi, których tak naprawdę w głębi duszy kocha. Ludzie wciąż nienawidzą profesji wiedźmina jako takiej, szczególnie zaś Geralta, jako osobnika w swej dziedzinie niezwykle utalentowanego. W związku z tym wszyscy jego kompani, a szczególnie ci najbliżsi, mają na kartach powieści zamaszyście przejebane.

I chociaż Sezon Burz sprawia wrażenie połączonych odrobinę naciągniętą linią fabularną odrębnych opowiadań, a sam Sapkowski ogrywa całość znaną z wcześniejszych powieści, postmodernistyczną estetyką (złośliwi krytycy powiedzą zapewne znów, że to "intertekstualność dla ubogich") to czyta się to wyśmienicie.

Proszę o dokładkę!

Andrzej Sapkowski, Sezon Burz, Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa, 2013