poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Angol w Madrycie.

Wrzucić Brytyjczyka o nienagannych manierach oraz słynnej w całym świecie angielskiej ignorancji ze wszystkimi tego konsekwencjami w sam środek hiszpańskiej zawieruchy lat 30-tych XX wieku, wydaje się być, pomysłem równie zdumiewającym jak wybornym. Otoczyć go tajniakami hiszpańskiej służby bezpieczeństwa, agentami brytyjskiego wywiadu, a także podstępnym szpiegiem zmieniającym sojuszników tak często, że już nie sposób ustalić dla kogo aktualnie pracuje, to posunięcie genialne. Zaplątać go w tajemniczą intrygę z zaginionym obrazem Velazqueza, romans z prawdziwą księżniczką i flirt z faszystowską Falangą, a wszystko to dodatkowo okrasić towarzystwem właścicieli biografii tak wielkich, że dziś ich życiorysy znamy z podręczników historii, sprawia, że mamy powieść z natury rzeczy skazaną na sukces.

Tym bardziej, że Walka kotów wyszła spod pióra Eduardo Mendozy, pisarza słynącego ze zręcznego języka, którym nie tylko opiewa wdzięki hiszpańskich miast, ale też celnie puentuje absurdy życia w tym największym na półwyspie iberyjskim państwie. Będąc pod ogromnym wrażeniem prozy Mendozy, w szczególności zaś zabawnego cyklu o Przygodach Fryzjera Damskiego, i dając się - kolejny raz - złapać na okładkową obietnicę "najwybitniejszej powieści, uwielbianego na całym świecie pisarza", zabrałem się za lekturę oczekując prawdziwie wybornej uczty. 

Tymczasem Walka kotów to powieść zaledwie dobra. Mendoza rzecz jasna, jak na utalentowanego autora przystało umiejętnie organizuje całą intrygę, wprawnie wprowadzając kolejne postacie i błyskotliwie żonglując opowiadaną historią. Czytelnik przy tym nie ma czasu na nudę, akcja gna bowiem do przodu nie dając głównemu bohaterowi ani sekundy wytchnienia. Jednak to, co tak doskonale sprawdzało się w prześmiewczych i kpiarskich Przygodach fryzjera... zawodzi w wypadku Walki kotów

Mam bowiem przed sobą powieść, w której autor postanowił w sposób lekki i przy tym zabawny opisać dramatyczne i pewnie wciąż dla wielu Hiszpanów bolesne wydarzenia w przededniu wielkiej wojny domowej, w której zginęło ponad dwieście tysięcy rodaków Mendozy. To właśnie w tym celu, pisarz jako głównego bohatera wprowadził na madrycką szachownicę figurę Brytyjczyka - obcego, zafascynowanego ale też przy tym kompletnie nie rozumiejącego Hiszpanii człowieka z zewnątrz, słowami którego mógł swobodnie drwić ze wszystkich stron sporu, ukazując w ten sposób absurd całego konfliktu. 

Tyle tylko, że Eduardo Mendoza utknął między konwencjami - z jednej strony wplatając w powieść prawdziwe, poważne zdarzenia i fakty historyczne, z drugiej zaś wypełniając ją niedorzecznymi aż do przesady perypetiami głównego bohatera, godnymi wyłącznie powieści awanturniczej, którą - co piszę z żalem - Walka kotów, jednak nie jest. To właśnie ten dysonans między poszczególnymi elementami powieści, w której Mendoza w odważny - przyznaję - sposób próbował połączyć analizę hiszpańskiego społeczeństwa i genezy wewnętrznego konfliktu z humorystyczną a przy tym brawurową intrygą, sprawił, że Walka kotów jest dla mnie książką odrobinę niewiarygodną, co nie oznacza, że nie uśmiechałem się podczas jej czytania.

Cóż, widać, że dla mnie - tak jak dla jednego ze spotkanych przez głównego bohatera Hiszpanów - Hiszpania to wyłącznie: "...słońce, byki, gitary, wino. Everibodi Olé!"

Eduardo Mendoza, Walka Kotów, wyd. Znak, 2012, tłum.Marzena Chrobak