Sunset Park, Paula Austera to dla mnie przede wszystkim, wielka powieść o samotności. O tym, że rodzi się ona zawsze w momencie, w którym rozpoczynamy, nie ważne czy świadomą czy też nie, ucieczkę od własnej przeszłości. O tym, że z czasem rozkwita, a później dojrzewa na tyle, że staje się cichym, niewidzialnym kołem napędowym naszych decyzji i wyborów.
Wydawało mi się, że dziś już nie sposób pisać o samotności nie popadając w banał lub tani sentymentalizm. A Austerowi absolutnie to się udaje. Bo pisze nie o niej, a o jej nosicielach. Bo wydobywa ją z każdego bohatera Sunset Park w sposób nieinwazyjny, nienachalny, subtelny. Bo opowiada - nie ocenia, opisuje - nie wartościuje.
Każdy z bohaterów stara się odegnać od siebie demony przeszłości, nieświadomie je w sobie w ten sposób jedynie jeszcze bardziej pielęgnując. Każdy podświadomie tęskni za tym, co już było. Nie bez przyczyny elementem spajającym wszystkie postacie, które przez powieść się przewinęły jest film o symbolicznym tytule Najlepsze lata naszego życia. Każdy z bohaterów niezależnie od tego czy jeszcze nie skończył osiemnastki, czy ma już grubo po sześćdziesiątce, wypatruje nieuchwytnego szczęścia i każdy, choć otoczony ludźmi - rodziną, partnerem, przyjacielem - w głębi duszy pozostaje samotny.
Sunset Park osadzona w - tak wychwalanym przez krytyków - nowojorskim anturażu czasu wielkiego kryzysu, jest dla mnie powieścią uniwersalną. Samotność nie opuszcza nas niezależnie od tego czy jesteśmy na słonecznej Florydzie, pomieszkujemy w opuszczonym domu na Brooklynie, czy też czekamy na pociąg na dworcu wschodnim w Warszawie.
Paul Auster, Sunset Park, wyd. Znak, Kraków, 2012, tłum. Maria Makuch
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz