
Katolik, 28.20.1884, nr 89 [w:], Dariusz Kortko, Lidia Ostałowska, Pierony. Górny Śląsk po polsku i niemiecku, Agora SA, Warszawa 2014
Od fast-foodów począwszy, poprzez dania klasyczne i wykwintne czasem wprost do kuchni molekularnej.
"Patrzyłem na mapę i widziałem, że jazda do Rosji kompletnie nie ma sensu. Moskwa i Petersburg nie wchodziły w grę. Żaden ze mnie markiz de Custine i nie wyrobiłbym się w wielkim świecie. A cała reszta to była zielono-żółta otchłań kartografii. Zaledwie kilka miejsc przychodziło mi do głowy: Woroneż w hołdzie dla Andrieja Płatonowa, Hulajpole w hołdzie dla Nestora Machny (spokojnie, wiem, że to Ukraina, niemniej wtedy jeszcze niewyemancypowana) i to właściwie wszystko. Cała reszta nic mi w gruncie rzeczy nie mówiła. Trudno mieć osobisty stosunek do kraju, który ma cztery tysiące kilometrów wszerz i dziewięć wzdłuż. Zresztą nikt naprawdę nie wie, ile ma, a i sam kraj nie może się zdecydować."
"[...] Plotka odnotowała fakt, że pani Lindwall nie stawiła się na schadzkę z Andersem Bodénem. Plotka sugerowała, że doszło do sprzeczki. Plotka kontrsugerowała, że postanowili być bardziej dyskretni. Plotka zastanawiała się, czy kierownik tartaku, który miał to wielkie szczęście, że ożenił się z kobietą posiadającą pianino sprowadzone z Niemiec, rzeczywiście pozwoliłby sobie na zainteresowanie nijaką żoną aptekarza. Plotka powtórzyła, że Anders Bodén zawsze był prostakiem z trocinami we włosach i, jak tacy ludzie na ogół, szukał kobiety równej stanem. Plotka dodała, że małżeńskie stosunki w domu Bodéonów nie zostały podjęte na nowo po narodzinach drugiego dziecka. Przez chwilę plotka wahała się, czy nie wymyśliła sobie tego wszystkiego, ale w końcu doszła do wniosku, że najgorsza interpretacja wydarzeń jest przeważnie najbezpieczniejsza, bo w ostatecznym rozrachunku najprawdziwsza [...]"
Michał Książek, Droga do szkoły, [w:] Kontynenty 2(9)/2014, Agora"To trop dotychczas niespotykany na drogach i ścieżkach tej części świata. Nie zostawia go żaden ssak, żaden ptak ani pojazd. Wygląda dziwnie jak gruby krótki piszczel albo litera T na szerokiej podstawie. Nowy wzór kostki brukowej. Układają go od kilku lat wszędzie gdzie powstają domy, place i chodniki. Nie wiadomo jeszcze dokładnie jaki wpływ będzie mieć na przemieszczanie się, wędrowanie i wspomnienia z podróży. Na reportaż podróżniczy albo w ogóle na literaturę drogi. Na całym świecie wzór jest taki sam, więc jeśli w Berlinie spuścisz głowę, to jesteś jak u siebie. Nie można w tym wydeptać sobie ścieżki. Zostawić śladu. Nie wyrośnie na tym cykoria podróżnik czy inne szlachetne gatunki przydrożne. Takim chodnikiem, z kostki, chodzimy do szkoły.Najpierw idziemy sto kroków na południe, wzdłuż szpaleru tuj, czy żywotników. Nigdy nie mamy czasu sprawdzić, czy to Thuja occidentalis, żywotnik zachodni, czy też Thuja orientalis, żywotnik wschodni, a to może mieć przecież zasadnicze znaczenie dla czyjeś tożsamości [...]Nie możemy też obojętnie przejść obok starego domu, gdzie w ogrodzie rosną dwa świerki, dąb, jesion i kasztan. Zza budynku wygląda stary cis. W królestwie kostki brukowej, plastikowych tuj i cyprysów Dom z Dębem wygląda jak estetyczna oaza, ratunek dla oczu. Jego mieszkańcy nie są też wyznawcami kultu trawnika i czemuś wolą żwir od kostki [...]"
"Wszystko zaczęło się w Lipsku siedem albo osiem lat temu w marcu. Wysiadłem z pociągu przed północą i nikt na mnie nie czekał, chociaż powinien. Ktoś z Polski. Przyjechałem z Krakowa, miałem dwadzieścia marek i żadnego adresu, żadnego telefonu. Mimo późnej pory na dworcu pracowały wielkie maszyny, trwała rozbudowa albo remont, koparki, spychacze, kafary, coś takiego. Nikt na mnie nie czekał i stąd zapewne wzięła się moja niemiecka samotność. Spacerowałem do świtu. Oglądałem Lipsk. Wracałem na dworzec i znowu oglądałem [...]Chciałem wracać. Wsiąść bez biletu i nie dać się wyrzucić. Do Polski coś odjeżdżało koło południa. Miałem jeszcze kilka marek, mogłem wypić kawę i zjeść jeszcze jedno ciastko, ale gdzieś koło ósmej przyjechał pociąg z Polski. Wysiadło z niego dziesięciu pisarzy i przyszli po nich, ci którzy nie przyszli po mnie. Znaczy się ci z Instytutu Polskiego w Lipsku. Jakiś kretyn pomylił się i wysłał mi złe bilety. Poszedłem z nimi, żeby się ogrzać i najeść. To były targi książki. Dziewięćdziesiąty szósty, albo siódmy, a może i ósmy. Odbywały się jeszcze w starym miejscu, gdzieś niedaleko rynku.Chciałem się trochę przespać, ale ci, którzy przyjechali, pisarze, chcieli pić wódkę. Byłem najmłodszy i nie miałem śmiałości odmówić. Nie lubię pić wódki rano z innymi ludźmi, zwłaszcza z pisarzami. Rano lubię pić sam. Zupełnie sam.
Hotel stał na jakimś zadupiu. Wozili nas. Ale mało zapamiętałem. Trochę tylko sam koniec. Wielkie przyjęcie w labiryncie piwnic gdzieś blisko rynku[...] I w jednej z nich, przy długim opustoszałym stole zobaczyłem Henryka Grynberga. Coś jadł. Coś podnosił do ust na widelcu. Powoli i z namysłem. Siedział na końcu stołu pod samą ścianą. Stół miał ze cztery metry długości. Wokół leżało jedzenie. Był absolutnie sam. Wokół kłębiło się lipskie Enerde, a on powoli podnosił coś na widelcu i w głębi tej ceglanej niszy połyskiwały jego okulary. Niemcy wymordowali mu rodzinę. Cudem ocalała matka ocaliła jego. W czasie niemieckiej okupacji Polacy zamordowali mu ojca. Siedział w środku tego teutońsko-enerdowskiego karnawału i patrzył. Patrzył żeby zapamiętać i zabrać ten obraz ze sobą nieważne dokąd się wybierze.To był mój niemiecki początek. Samotność, Enerde, skini, pijaństwo, literatura i Holokaust. Do Niemiec nie można pojechać bezkarnie."