niedziela, 21 kwietnia 2013

Pisarz T.

T. był bardzo złym człowiekiem, z pewnością najgorszym jakiego sam poznał. Ewangelicy wierzą, że każdy człowiek jest tak samo zły i każdy tak samo zasługuje na piekło, jednak T. swoje zło zgłębił najbardziej. Z drugiej strony T. jest również bardzo dobrym pisarzem, z pewnością jednym z najlepszych jakich poznałem. Pisarzem, który potrafi o złu pisać - jeśli można tak powiedzieć - dobrze. A nawet bardzo dobrze. Może właśnie dlatego, że sam je tak gruntownie zna?

Od pierwszej do ostatniej strony Miasta Ł. zastanawiałem się ile w postaci T. jest pisarza T.? Ile w niej jego prawdziwego Ja? Albo, trzymając się ściślej książki, ile jest w postaci T. jego Ty? I niestety, to pytanie przysłoniło mi całą powieść.

Właściwie powinienem napisać, psiowieść, bo oprócz T. jest w niej niezliczona ilość czworonożnych istot, które są pocieszne, i podległe, i posłuszne, i sprawiają, że T. ma ochotę obudzić w sobie złego człowieka, którym kiedyś był, i który z lubością oddawał się znęcaniu nad takowymi istotami. Jest w niej też wiele zabawy językiem, semantyką i słowotwórstwem, a właściwie słowostwórstwem, bo z tej rozrywki zamiast nowych słów, częściej pisarzowi T. wychodzą wyłącznie nowe stwory, trudne do odczytania dziwolągi. I tylko Miasta Ł. jest w tej książce jak na lekarstwo.

I chociaż w swojej powieści T. jak zwykle, w odrobinę makabryczny ale i przy tym zabawny sposób, puentuje naszą rzeczywistość i międzyludzkie stosunki, to tym razem krzywe zwierciadło, w którym ją odbija jest zbyt zdeformowane i chyba nawet momentami, nieco popękane. A garść tych naprawdę wartościowych fragmentów ginie porozrzucana po stronach całej książki. T. potrafi przecież głębiej pochylić się nad ludzką kondycją: Jaki jest stosunek Boga do człowieka i człowieka do Boga? W jaki sposób życie poza normalnymi ludzkimi więziami, rodzinnymi i społecznymi wykształca w człowieku miłość? Czym i na ile relatywne jest pojęcie zła?

T. napisał już w swoim życiu kilka lepszych powieści, ale gorszych też. Miasto Ł., ma w sobie, tą niebywałą lekkość pióra i humor, charakterystyczne dla jego prozy, zabrakło mi w niej jednak literackiej konsekwencji, z którą zgłębiał ważne tematy w swoich wcześniejszych utworach. Z niepokojem zastanawiam się, na ile dla autora jest to książka osobista i tym samym dla niego ważna? Pytać o to jednak nie zamierzam. Sam powiedział, że "za bardzo się wstydzi, żeby odpowiedzieć."

Tomasz Piątek, Miasto Ł., Wydawnictwo W.A.B, 2012

wtorek, 16 kwietnia 2013

Smakowite Kąski #7

Poniższy fragment prozy Tomasza Piątka stanowi kwintesencję tego, co u niego lubię najbardziej, i czego mu szczerze zazdroszczę - lekkości pióra, soczystości języka, odrobiny makabrycznego humoru, niebywałej umiejętności przeskakiwania z tematu na temat, i wreszcie, niezwykłej zdolności celnego puentowania rzeczywistości.
"- A może nasze koty to małe wydry?
- Nie, bo nie pływają. Ale w Nowy Rok Ciotka jest surykotka. Staje na tylnych łapach jak surykatka i nasłuchuje.
- Nie, to nie ona, to Bójka tak robiła.
Bójka to kotka, która była wcześniej. Pewnego dnia wyszła za okno, na spacer po gzymsie, i nie wróciła. Potem przyszli sąsiedzi, tacy najbardziej nie-Świetliści, i powiedzieli, że znaleźli na ulicy kotka przejechanego przez samochód, trójkolorowego, jak Bójka, i że pochwali go w krzaczorach na podwórku. Tam gdzie teraz jest tor do gry w kulle, który stoi pusty i zarasta, bo chłopców wywieźli. Wtedy nie było jeszcze toru i byli chłopcy, więc pomogli kotka odkopać, trzeba było sprawdzić czy to na pewno ona. Przejebane, odkopywać kotka, kiedy coraz bardziej się okazuje, że to własny, i potem trzymać go, głaskać martwego na ręku.
- Dotknij jej - powiedziała H. - Weź ją na ręce. Poczuj ostatni raz.
Tomek Barnabowy i Barnaba, którzy też pomagali kopać popłakali się. Barnaba był Włochem, kończył właśnie szkołę filmową w Ł. Miał tu mieszkanie, poza tym drugie pod Mediolanem, małą willę, też pod Mediolanem, dom w Alpach Piemonckich i jeszcze jedno mieszkanie nad morzem Liguryjskim. Jego nikt nie próbował wywieźć.
- Już wiem - mówił - zrobię kurs gastronomiczno-handlowy i będę sprzedawał polską dziczyznę na targu pod Mediolanem!
- Barnaba, ty nic nie rób, przecież nie musisz - mówili mu wszyscy, ale nie słuchał. Chciał być kimś, na przykład reżyserem. Myślał, że w ten sposób będzie fajniejszy. Bez sensu, i tak był fajny. Wyglądał dokładnie jak Barnaba - tak T. wyobrażał sobie kogoś, kto ma na imię Barnaba. Gruby, wysoki, ogromny, miał wielką szopę czarnych kręconych włosów i wielką kręconą czarno-rudą brodę. Lubił jeść i bardzo chciał się jakoś fajnie zakochać. Pewnie myślał, że wtedy też będzie fajniejszy[...]
- A może to są kocie małpy? - pyta T. - Jakby lemury? Bo lemur to chyba brakujące ogniwo między kotem a małpą. Ciekawe, jak to jest mieć lemura.
- Nie - odpowiada H.
- Przed wojną była poetka, która strasznie chciała mieć lemura. Ale wtedy dostać lemura w Polsce było niewyobrażalnie trudno, pewnie tak samo trudno jak teraz. I jeden wielbiciel dał jej makaka. Ale makak jako zastępstwo lemura okazał się do niczego. Był zazdrosny o poetkę; kiedy przychodzili do niej adoratorzy i wieszali swoje kapelusze na wieszaku, makak do nich srał. I kiedy adorator wychodził, żegnał się z poetką w przedpokoju, nakładał kapelusz, to rzadkie gówno makaka spływało mu na twarz. Możesz sobie wyobrazić co oni przeżywali. Mężczyźni, przed wojną, i do tego w zalotach, kiedy ego jest najbardziej wyczulone... Zhańbieni na resztę życia, zniszczeni, no już na pewno się u niej nigdy nie pokazywali i pozostawała nieszczęśliwa w miłości.
- Zaraz - dziwi się H. - To u faceta w zalotach ego jest najbardziej wyczulone?
- No przecież. Wtedy każdy drobiazg boli, niszczy cię we własnych oczach, bo widzisz go dziesięć razy powiększony w oczach kobiety. Mężczyzna nie widzi wtedy w oczach kobiety tego, co naprawdę widzi kobieta, tylko to, co sobie wyobraża, że ona widzi - swój strach, powiększony dziesięć razy. Ona przy jakieś drobnej jego wpadce może być rozbawiona albo współczująca, może dopiero wtedy poczuć do niego prawdziwą sympatię, a on czuje rzadkie gówno makaka na twarzy.
- Zaraz, ale jak on może się zalecać, kiedy równocześnie ego mu rośnie? Tu jest jakaś techniczna sprzeczność.
- Na tym właśnie polega mężczyzna, nie wiedziałaś?"

Tomasz Piątek, Miasto Ł., Wydawnictwo W.A.B, Warszawa, 2012

niedziela, 7 kwietnia 2013

Smakowite Kąski #6 - PKD

Philip K. Dick był bez wątpienia najwybitniejszym pisarzem science-fiction XX-go wieku. Co odważniejsi stawiają nawet tezę, że Dick był jedną z najwybitniejszych postaci dwudziestowiecznej literatury w ogóle. Dla mnie Philip Kindred Dick na pewno był najważniejszym pisarzem młodości. Dwadzieścia lat temu zaczytując się jego prozą bez umiaru, zastanawiałem czym jest pojęcie czasu, czym jest rzeczywistość i wreszcie - co najważniejsze w jego literaturze - zastanawiałem się, co to znaczy być człowiekiem. Jaka jest prawdziwa istota człowieczeństwa?

Dzisiaj z dumą, podwójną można powiedzieć, bo należał Dick do pisarzy niezwykle płodnych, pochwalić się mogę faktem posiadania wszystkich kilkudziesięciu napisanych przez niego powieści (zarówno tych miałkich, jak i tych wybitnych) i blisko setki opowiadań, które wyszły spod jego pióra.

Prawdziwie Smakowitym Kąskiem dla wszystkich fanów pisarza, będzie zatem z pewnością kilka słów Philipa K. Dicka na temat filmu Łowca Androidów, który powstał na podstawie jego powieści Czy Androidy śnią o elektrycznych owcach?  Premiery filmu sam pisarz już nie doczekał, a swoimi wrażeniami, wyraźnie podekscytowany, dzielił się na dwa miesiące przed własną śmiercią, z przyjaciółką Gwen Lee. 
"[...] analizując efekty specjalne w filmach SF, doszli do wniosku [autorzy filmu - red.], że twórcy takich filmów kreują światy, w których nie ma śladów zużycia, tak jakby były niezamieszkane. Wszystko jest nowiuteńkie. Statki kosmiczne są nowe, nie mają żadnych wgnieceń ani zadrapań. Jeśli pojawia się sterownia, to wygląda nieskazitelnie jak wystawa w muzeum techniki. Tymczasem w tym filmie ulice miast żyją, wszystkie budynki noszą ślady zużycia, widać, że ktoś w nich mieszka. Tak naprawdę widać zniszczenie, rozkład: kiedy budynek się starzeje, nie wyburzają go, tylko dobudowują kolejne piętra, więc robi się coraz wyższy, jak kolonia termitów. To niewiarygodne! Przypomina mi to obraz Breughla, który miałem przed laty. Nosił tytuł... hmm... Wieża Babel[...]
Zaczynasz więc od tego niezwykłego miejsca pełnego gruzu, śmieci, smogu, dziwnie wyglądających ludzi i niesamowitych neonów. Co do tych neonów... Powiedzieli nam, że trzeba by obejrzeć ten film, co najmniej pięć razy, żeby wyłapać wszystkie informacje, którymi widz jest bombardowany. Na przykład kiedy ktoś przechodzi obok kiosku, na wystawie są prawdziwe czasopisma, z aktualnymi okładkami i artykułami; to samo dotyczy gazet. Tyle, że tytuły tych artykułów i nazwiska ich autorów i... hm... niektóre z nich nigdy nie pojawią się na ekranie[...]
Ktoś mi powiedział, że kiedy Kubrick robił Odyseję Kosmiczną i aktorzy - ci ludzie na statku - mieli założyć przygotowane dla nich mundury odkryli, że na podszewce znajduje się logo hipotetycznego producenta, tak jakby naprawdę zostały wyprodukowane w przyszłości. Tak samo jest w Łowcy Androidów. Aktorzy naprawdę znajdują się w świecie, w którym grają swoje role. Widzą gazety, których nie zobaczy nikt oprócz nich, bo nigdy nie pojawią się na ekranie."

Gwen Lee i Doris Elaine Sauter, A jeśli nasz świat jest ich rajem? Ostatnie rozmowy z Philipem K. Dickiem, Helion, 2008, tłum. Michał Lipa.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Czas umierania

Po Mordercę bez twarzy sięgnąłem tylko dlatego, że ktoś, gdzieś postawił komisarza Kurta Wallandera tuż obok moich ulubionych powieściowych śledczych: Salvo Montalbano i Johna Rebusa. I mimo tego, że skandynawskie kryminały uważam za mocno przereklamowane (Stieg Larsson) i równie słabe jak głośne (Jo Nesbø), to z powodu tak doborowego towarzystwa dla tej postaci postanowiłem zaryzykować.

Bohater Henninga Mankella doskonale wpisuje się w kliszę samotnego, rozczarowanego światem policjanta, który zbyt dużo czasu poświęca swojej pracy i butelce whisky, stanowczo zbyt mało zaś, swojej byłej żonie i rodzinie. Ma więc Wallander wiele wspólnego nie tylko z wymienionymi powyżej kolegami po fachu, ale i pewnie z tysiącem innych detektywów zaludniających karty powieści kryminalnych na całym świecie. Na dodatek Mankell w Mordercy bez twarzy otoczył swojego komisarza raczej bezbarwnymi współpracownikami (no, może z jednym wyjątkiem), pozornie prowincjonalną intrygą ubogą w zaskakujące zwroty akcji i brakiem skrzących się ironią dialogów. Samemu detektywowi daleko do cynicznego Johna Rebusa czy wiecznie sarkastycznego Salvo Montalbano. To sprawia jednak, że Kurt Wallander jest postacią znacznie bardziej prawdziwą niż jego papierowi koledzy. 

Henning Mankell rozpisał bowiem swoją opowieść na trzy poziomy. 

Pierwszy, to historia śledztwa w sprawie podwójnego morderstwa. Historia, której bezsprzecznym atutem jest realizm. Tutaj nie ma miejsca na nagłe przebłyski geniuszu, śledztwo pcha do przodu mozolna praca całego zespołu, któremu nierzadko pomaga przypadek czy też zwykły łut szczęścia. Na drugim poziomie, Mankell zręcznie wkomponował opowiadaną intrygę w społeczne problemy ówczesnej Szwecji, od których do dzisiaj, nie jest wolna cała Europa. Strach przed obcymi, nacjonalizm, odpowiedzialność mediów za słowa, wreszcie konfrontacja własnej moralności z polityczną poprawnością. Na trzecim poziomie, tym który urzekł mnie w całej powieści najbardziej i jednocześnie tym, który sprawia, że powieść Mankella jest czymś więcej niż zwykłym kryminałem, autor pochylił się nad przemijaniem i śmiercią.

Śmierć jest obecna na kartach Mordercy bez twarzy w wielu postaciach od pierwszej do ostatniej strony. Śmierć ze starości, do której już trochę przywykliśmy i na którą spokojnie wraz z wiekiem oczekujemy. Gwałtowna i brutalna śmierć w wyniku morderstwa, która zawsze nas zaskakuje. Niepotrzebna śmierć z powodu choroby. Wallander w tej mroźnej i deszczowej Skanii nie jest w stanie przejść obok śmierci obojętnie. Nie zajada się aromatycznym spaghetti z czosnkiem w słonecznej Vigacie między jednym a drugim morderstwem, nie zastanawia się gdzie i z kim wypije kufelek piwa w deszczowym Edynburgu przed kolejną strzelaniną. 

Kurt Wallander w czasie śledztwa kilkakrotnie przytacza powiedzenie zaczerpnięte z księgi Koheleta: Jest czas rodzenia i czas umierania. 

To Czas umierania jest w tej powieści najważniejszy.


Henning Mankell, Morderca bez twarzy, wyd. W.A.B, 2011, tłum. Anna Marciniakówna